🐇 Wątroba Nie Mięso Szwagier Nie Rodzina
RECENZJA 17\2020 „A jak nie mięso, to co?” – Dorota Jaworska Wydawnictwo: PASCAL Liczba stron: 320 Premiera: 27.01.2020 r. Od jakiegoś czasu próbuje ograniczać w rodzinnej diecie mięso, jednak boję się niedoborów wartości odżywczych w posiłkach.
Dieta wątrobowa nie jest aż tak skomplikowana i nie wymaga tak wielu wyrzeczeń jak mogłoby się wydawać. Jeśli jednak nadal masz wątpliwości jak odpowiednio ją zbilansować, zachęcamy do kontaktu z dietetykiem, który przygotuje Ci indywidualne zalecenia i jadłospis, dzięki któremu Twoja wątroba wróci do formy.
Do podstawowych badań zaliczamy tzw. próby wątrobowe: AST, ALT, bilirubina całkowita oraz GGTP. AST i ALT. W badaniu ważny jest stosunek wartości pomiędzy poszczególnymi wskaźnikami, a nie ich wartość całkowita. GGTP pozwala stwierdzić uszkodzenia w obrębie miąższu wątroby i dróg żółciowych.
Spożywanie większej ilości owoców i warzyw. Warzywa i owoce są podstawą każdej zdrowej diety, dlatego nie można ich pominąć także w diecie wątrobowej. Składniki obecne w tych produktach korzystnie wpływają na pracę wątroby i powinny stanowić one minimum połowę każdego posiłku. Unikanie produktów wysokoprzetworzonych.
Ogranicz tłuszcze nasycone (masło, smalec, żółte sery, mleko, mięso i wędliny) na rzecz olejów roślinnych, oliwy, awokado oraz ryb. Pij dużo wody, bowiem oczyszcza wątrobę z toksyn. Ogranicz alkohol, słodycze i napoje gazowane. Rzuć palenie!
Wątroba to jeden z najważniejszych narządów w organizmie – żaden inny narząd nie jest w stanie przejąć jej licznych funkcji. Niestety pierwsze objawy chorej wątroby u psa nie są specyficzne, stąd choroby wątroby wykrywane są często dość późno, gdy u psa rozwinie się niewydolność wątroby, a w jego organizmie dojdzie do
Czego nie lubi chora wątroba? Niekorzystny wpływ na wątrobę ma spożywanie alkoholu, ponieważ jest on z punktu widzenia wątroby trucizną, którą należy usunąć z organizmu. Nadużywanie napojów z procentami stanowi dla tego narządu duże obciążenie i może doprowadzić do uszkodzeń, w wyniku których często obserwuje się
Wówczas wątroba nie jest w stanie na bieżąco syntetyzować spływających do niej kwasów tłuszczowych, co prowadzi do nadprogramowego ich magazynowania. Przyczyną nagromadzenia tłuszczów wątrobie są m.in.: zaburzenia metabolizmu kwasów tłuszczowych w adipocytach, mięśniach i wątrobie, insulinooporność oraz stres oksydacyjny.
Oczywiście na porządku dziennym są groźby, że doprowadzi do tego, że siostra zostanie uznana za psychicznie chorą, że zabierze jej dziecko (chociaż nawet nie potrafi go nakarmić ani zmienić pieluchy), że zostanie z niczym, itp. Dodatkowo szwagier nie angażuje się ani finansowo, ani nawet psychicznie i fizycznie w wychowywanie dziecka.
Współczesna medycyna nie zna sposobu na odwrócenie zmian w budowie i strukturze wątroby, które już powstały. Mocno uszkodzona wątroba nie ma szans się zregenerować. Nie istnieje lek na marskość wątroby, który powodowałby cofnięcie choroby. Marskość wątroby to choroba nieodwracalna, a leki mają jedynie spowolnić jej przebieg.
Wątroba nie lubi przede wszystkim przesady, a więc nienaturalnych proporcji składników nie tylko w nowoczesnej żywności, ale też całym jadłospisie. Mięso (ale nie codziennie), m.in
Wątroba drobiowa jest jasno różowa i nie ma błonki. Wątroba wieprzowa lub cielęca charakteryzuje się ciemnoczerwonym kolorem. W smaku jest lekko gorzka. Ma niską zawartością tłuszczu. Często otoczona jest cienką błoną. Struktura mięśnia jest miękka, dość delikatna i łatwo ulegająca przerwaniu.
65q4c2. r. Mówią, że wątroba to nie mięso, a szwagier to nie rodzina. Ale wtedy drzewa genealogiczne miałyby krótkie gałązki. W jednej z gałęzi, na której gnieżdżę się z żoną i dziećmi, jeden ze szwagrów z Wrocławia akurat zamknął swój pesel66. „Smarkacz” jeszcze sobie podzielił swój jubileusz na czas kawalerski i czas doświadczeń. Biorąc dobry przykład ze starszych, urządził próbę generalną jubileuszu przeżytych lat (za dziesięć lat premiera). Zwołał starszyznę i młodzież na imprezę. Duszniki Zdrój – Panderoza pana Leszka….. I tu wszystkich zrobił w konia, a dokładniej wsadził na konia. A żeby nikt się nie ociągał, miał po swojej stronie trzy „szczekadła”- czarnego aniołka, kwietniowego mieszańca i podpalanego ludojada. O pieskach nie będę nic pisał, nie one świętowały. Po obowiązkowych obrzędach hippicznych, przyszedł czas na polowanie. Czy młodzież ustrzeliła coś na kolacje, tego nie wiem. Swobodny dostęp do browców, nie zachęcał mnie do konkurencji w strącaniu puszek i butelek. Podobno najcelniej trafiały moje osobiste dzieci. O zmroku, zgłodniali, zasiedliśmy do obficie zastawionych stołów. Po paru toastach, prezentach też paru, zaśpiewaliśmy pieśń na cześć jubilata, pod typową melodię o jagódkach: Hymn dla czterdziestolatka Bo kiedy się bawimy tak w rodzinie, To miłość, przyjaźń, zgoda nie zaginie I serca wystukują, wystukują Hymn czterdziestolatka, bum tarara bum ! Jako młody chłopak zacząłeś biznesy, Dankę też wkręciłeś w różne interesy Początek był w Książu w zakresie szkolenia Temat był ci bliski – ale ze słyszenia…. Bo kiedy się bawimy tak w rodzinie, To miłość, przyjaźń, zgoda nie zaginie I serca wystukują, wystukują Hymn czterdziestolatka, bum tarara bum ! Potem zostawiłeś rodzinę w Wałbrzychu Pracę we Wrocławiu zacząłeś po cichu, Refa w Świebodzicach bez ciebie nie zginie, Dostrzegli twój talent w wielkim Gulipinie ! Tam nabrałeś wiedzy o kompach i sprzęcie I trochę ogłady – jak to w wielkim mieście. Mieszkanie kupione, ściągnięta rodzina – Teraz się prywatny biznes rozpoczyna ! Prime Computers nowy – giełda i na hali Durni ci klienci, że się nie poznali, Z czasem rozkręciłeś i sklep zakupiłeś Nabrałeś impetu – kredyty spłaciłeś. Dorobek masz spory jak na wiek tak młody I możesz być dumny z Kacpra i Jagody Z Danusią u boku – kłopoty to pestki, Życzymy Ci sto lat z okazji czterdziestki !!!!!! Po tańcach, późną porą czas na posiłek, tym razem przy ognisku. Pieczone kiełbaski prawie w całości znikły, może w brzuszkach, a może w ognisku, a może w psich pyskach, kto to wie? Jedno co wiem,: do zakąsek niczego nie zabrakło. A ponadto były ognie i to nie sztuczne, tylko prawdziwe. Gdyby nie doświadczenie w obchodzeniu się paliwami płynnymi, mógłbym niechcący zostać nawet żywą pochodnią. A nazajutrz……. piwo z rana jak śmietana. Ja to mam szczęście. Własny, osobisty kierowca, oto walor dla dnia następnego. Śniadanko, rozmowy o dniu wczorajszym, o planach następnego jubileuszu (wspólna teściowa niech urządzi w hotelu „Gołębiewski” ), jeszcze jedna konna przejażdżka, pamiątkowa wspólna fotografia i niestety wracamy do rzeczywistości dnia codziennego, zapisując w pamiętnikach owe dni. (Szwagier nie chce założyć strony Film fabularny o dwóch dniach, które wstrząsnęły szwagrostwem, w montażowni. Zapraszam na zwiastun. . Mundial r. W tym roku lato wyjątkowo przyszło razem z kalendarzem. Od razu pokazało jak słońce ma grzać (do 30 stopni i więcej). Trwa Mundial. O 16 i 21 oglądam jakieś mecze. Prawdopodobnie jestem bardzo dobrym kibicem, bo tak samo schładzam zimnym piwkiem wrzask wydobywający się z gardła na widok zbliżającej się piłki do bramki. Dla mnie nie ważne do której, byleby wpadła. A tu jak na złość – rzadko wpada. Aż się prosi o zmiany w regulaminie. Ja proponuję rozpoczynać mecz 5 karnymi, a potem niech biegają. Zazdroszczę oraz współczuję tym wszystkim polskim kibicom, którzy wzięli urlopy i pojechali na mecze naszej kadry. Bardzo sobie chwalili i piwko, i znajomości. Nie narzekali na trudy podróży, ani na wyniki. Ale też chyba wewnątrz trzęsło nimi, gdy wyczuwali postawę naszej drużyny analogiczną do młodego Mośka, który zgłosił się na front z zamiarem zastrzelenia ze trzech Arabów i powrotem na dobrą kolację. (A jak Ciebie zastrzelą – pytali się go. A mnie za co?) Dawno nic nie wniosłem na stronę. Ale jak się nie ma weny, to ciężko zmobilizować się do tworzenia głupot bez fantazji. Myślę, że jak powróci depresja, może już jesienna, to zacznę znowu owocnie tworzyć dyrdymały. W teraźniejszości zostałem obłożony tyloma zajęciami i spotkaniami, że w chwilach trzeźwości nie miałem siły włączyć komputera, a co dopiero coś tam wklepać. Przedstawię co mnie zmusiło do takiej aktywności. Po primo– oferta wykonania remontu mieszkania – propozycję przyjąłem, zrealizowałem. Czy usatysfakcjonowałem inwestora, nie wiem. Po drugie primo – oferta sfilmowania I komunii byłem, nakręciłem. Czy usatysfakcjonowałem rodziców, nie wiem. Po trzecie primo– oferta zastępstwa w szkole – propozycje przyjąłem, umowę podpisałem, zadanie wykonałem. Czy pani dyrektor usatysfakcjonowana, nie wiem. Po czwarte primo– zabrałem żonę na wycieczkę z noclegiem u przyjaciół. Krajobraz i przeżycia zostaną na długo w pamięci. Rano głowy w porządku. Czy gospodarze zadowoleni z wizyty, nie wiem. Po piąte primo– Prawie wszystko już wiemy o Antypodach. Odwiedziły nas „Kangury” i z zachodniej i wschodniej Australii. Razem kibicowaliśmy i naszym, i Australijczykom. Czy usatysfakcjonowani spotkaniem, nie wiem. Po szóste primo– żona złożyła mi ofertę przekształcenia mojego warsztatu w biuro. Polecenie wykonałem. Rodzina usatysfakcjonowana. (mimo, że nie każdy jest doskonały). przed po Nie wspomnę o psie, koniach, szwagrach, siostrach ( pozdrawiam brata i pozostałych szwagrów oraz szwagierki, a także wszystkich sympatyków mojej osoby i mojej rodziny), którzy zechcieli w tym czasie spotkać się ze mną, a może z moją żoną. Nie wiem. Wybieramy się z rodziną do Dusznik na jubileuszowe obchody peselowca-66 ( z Wrocławia). Może zechce założyć własną stronę. Fotoreportaż z tego wydarzenia w następnym wpisie. Z życzeniami miłych urlopów, wakacji, a weekendów dla pracujących, Grzegorz-Pesel53. Komentarze . Brak weny r. Wszystkich sympatyków wieku dojrzałego przepraszam, że się opuściłem w twórczości. Ale co mam poradzić jak opuściła mnie wena. Od trzech tygodni nie mam żadnego pomysłu. Myślę, że to może być efekt uboczny odchudzającej „diety”. Albo zbyt silna konkurencja na planie filmowym – jeden zdominowany trzema kobietami mego życia. Marazm jakiś mnie ogarnął. Tak dobrze mi szło, a już nie idzie. Podpowiedzcie coś. Zbliża się dla mnie następny jubileusz. Podaję swój rozszerzony pesel do 6 cyfr – 530525…..– oczekuję na ładne życzenia, na dole, tam gdzie pisze „dodaj swój komentarz.” Dla zachęty poniżej zamieszczam „łańcuszek” o problemach niektórych z nas.( za jakis czas przeniosę go do kategorii Łańcuszków) Jeśli kobieta w nocy nie jęczy,to w dzień warczy. – Jak brzmi najmilszy zwrot w języku polskim? – Zwrot podatku! Kochane dziewczęta – macie problemy z nadwagą, wypadają wam włosy? Macie na twarzy trądzik i wapory? Zapraszamy do nas! U nas ciemno i jesteśmy pijani! Kobiecy ideał męskości jest trywialnie prosty: żeby chciał rozebrać i żeby mógł ubrać. Jeśli masz przepiękną żonę, odlotową kochankę, super brykę, nie masz kłopotów z urzędem podatkowym i prokuratorem, a gdy wychodzisz na ulicę świeci słońce i wszyscy się do ciebie uśmiechają – narkotykom powiedz NIE! Andrzej L….r złożył skargę do Rzecznika Praw Obywatelskich. Nie został wpuszczony do Media Markt. Po randce: – Czy odprowadzisz mnie do domu, Romanie? – Tak, wzrokiem… – Patrycja, po litrze to z ciebie nawet niezła laska… – Roman, coś Ty? To ja, Bronek! – Co to jest starość? – To czas, kiedy połowa moczu idzie na analizy. Jeśli nie zbudowałeś domu, nie posadziłeś drzewa i nie spłodziłeś syna, toś bezręki impotent, który nienawidzi przyrody. Zły znak: Jedziesz nocą, do lasu, w bagażniku. Nieterminowe regulowanie podatków stawia płatnika w pozycji zgoła nie przewidzianej w Kamasutrze. Dwie dziewczynki pluły z okna na przechodniów. Jedna dziewczynka była dobra, druga zła. Zła trafiła trzy razy, dobra osiem. Dobro zawsze zwycięży zło. Podobno na początku wszyscy ludzie byli jednej barwy. Ale kiedy Pan zapytał się Kaina, co zrobił ze swoim bratem, to ten zbladł i tak mu już zostało. – Co to może być, trzeci dzień nie chce mi się robić?! – Pewnie środa. – Chyba mój sąsiad znowu ostatnio bimber pędził.. – Skąd ten wniosek? – Jego króliki znów sprały mojego dobermana. Komentarze . 1 maja r. …Siódma trzydzieści. Czemu nie słychać patriotycznych pieśni? Czy na pochodzie będzie zimno ? Czy wcisną mi szturmówkę, żebym machał nią przed trybuną?…. Na szczęście mamy 2006 rok, pełna wolność decyzji. Nikt nikogo nie zmusza do paradowania w niechcianej manifestacji. Wyszło słońce. Święto pozostało. Idziemy całą rodziną na XVIII Festiwal Kwiatów i Sztuki do zamku Książ. Chyba dawno nic się w Wałbrzychu nie działo, skoro są tu prawie wszyscy. Autokarów z przyjezdnymi też sporo. Stragany ze wszystkim, tak samo jak po minionych pochodach, jest i kiełbaska, choć kolejki ustawiają się za pajdą chleba ca 8 zł. Piwo słabo się leje, bo niestety jeszcze jest chłodno. Atmosferę rozgrzewają Indianie z Peru grając na fletniach pana. Za okazaniem biletu dostępny jest cały zamek. Obejrzeć można wszystkie wystawy. Najbardziej podobały się nam drzewka bonsai, choć i niektóre kompozycje kwiatowe też nas zauroczyły. Wypchane zwierzęta z całego świata, wywołały lekki podziw dla tych istot i pewien niesmak, że się już nie poruszą. Obrazy sztuki chyba współczesnej nie zyskały naszego zachwytu, nie zrozumieliśmy przesłania tych dzieł. Zamek o tej porze roku prezentuje się okazale. Jeszcze nie rozwinięte kwiecie, lekko zazielenione krzewy, nie zasłaniają tej budowli. A obecność w UE (chyba 5mln zł) też zmieniła wygląd tynków tego kompleksu. Polecamy zwiedzenie zamku i jego tarasów oraz parku. Komentarze . Gram w klocki r. Znów wróciła zima, ale jak to w kwietniu, zaraz przeszła w lato i za chwilę jesień. I jak się tu dobrze czuć. Postanowiłem trochę pograć, ale nie na giełdzie, bo w tym jestem cieniasem. Na rozluźnienie emocji zagrałem sobie na początek w filmie „Twierdza Szyfrów” wg Bogusława Wołoszańskiego. No, lekko przesadzam z tą grą. Statystowałem naszym znanym polskim aktorom. Przepraszam, że nie wymienię z nazwiska, ale chyba widziałem ich twarze w telewizyjnych serialach. A, że nie oglądam seriali, to nie mogę nic więcej o nich powiedzieć. Tylko tyle, że byli młodsi ode mnie. Będę jednak nieskromny i powiem, że zagrałem czeskiego cywila dojącego… (ha, ha)… piwko w knajpie. Taka rola to rola życia. Jedyny mankament w kreowaniu tak wybitnej postaci, było serwowane piwo „Gingers”, ale rozumiem twórców. Przy osiemnastym dublu, na pewno wynieśliby mnie sztywnego, a tak to trochę „schudłem”(patrz- Dieta cud). Trochę gorzej mieli inni „czescy cywile”, bo odtwarzali pijących „setki” i przypalających papierosy bez filtrów. Oj długo nie chcieli zapalić nawet z filtrem nie mówiąc, o wstręcie do wody mineralnej, którego w tym statystowaniu się nabawili. Podobno premiera filmu za rok, więc jak już będę wiedział, to dam znać na stronie, a „słynną” scenę z moim udziałem postaram się nagrać z telewizji i umieszczę na tej stronie. Życzcie mi, aby montażysta z reżyserem nie wyciął tej sceny z filmu. Uznałbym to za prowokację chyba polityczną?! Obecnie gram, a tak właściwie, to łamię sobie głowę na układaniu klocków. W dobie najnowszych technologi nie są to drewniane kształtki, jakimi drzewiej bawiły się pociechy, ani nawet plastiki z firmy „Lego”, które służyły do konstrukcji z góry określonych maszyn z ludzikiem w środku. Te są wykonane w najnowszej technologii, z pianki poliuretanowej (zaznaczam, nie jest to obraźliwe słowo) i układanie ich oparte jest na podstawach logiki, czyli rozwijają myślenie matematyczne. Muszę przyznać, że nieraz mam chwilowe kłopoty z tym zadaniem, pomimo wcześniejszego osobistego zaangażowania się w tej dyscyplinie wiedzy. Jak to się robi, pokazują zgrabne ręce mojej córki na załączonym filmiku i rączki Michałka na drugim. Michał układa klocki happy Polecam wszystkim zakup tych i innych klocków dla swoich wnuków (a dla wnuczek, układanki kwiatów). Będzie pretekst do zabawy, że niby próbujemy pokazać pociechom o co tu chodzi, a jak zostaniemy upokorzeni po przegranej w układaniu na czas z 5 letnią wnusią, to zawsze możemy wszystkim wytłumaczyć, że głupi bachor nie wie o co tu chodzi i dalej do zabawy już bez ograniczeń. Zamówić je można ze strony Jak się już zmęczymy, albo nie daj Bóg, poddamy, to możemy zastanowić się jak to jest z nami Polakami, że mamy ciągoty do gry „w życie”? Jak wcześniej wspominałem, pomimo ryzyka utraty zdrowia, a nawet życia, lub co gorsze, przyjaciół, to jednak w dalszym ciągu nie będę przesyłał innym a już tym bardziej nadawcy, listów o charakterze „łańcuszka”. Wiem, że większość jakie otrzymuję, nie są łańcuszkami w klasycznym rozumieniu tego pojęcia, ale mają cechę wielokrotności odbiorcy, czyli nie są autorstwa nadawcy. Tak jak przysyłającym mi te treści i obrazy, mnie też bardzo się podobają i nierzadko wzruszają. Ale jak mówi Zyta Gilowska zasady są najważniejsze. Postanowiłem na mojej stronie otworzyć kategorię pod znamienną nazwą „łańcuszki” i tam umieszczać, z uwzględnieniem mojej osobistej cenzury co do treści (znikną zapisy,” że jak nie prześlesz dalej, to Cię coś trafi”) i grafiki (zmniejszę obrazki do takiej wielkości, żeby nikt nie zarzucił mi nieuprawnionego powielania.) przysyłane do mnie szlachetne przekazy, którymi też chętnie podzielę się z moimi mniej lub bardziej bliskimi. Uf, co za skomplikowane zdanie. Tymczasem nawiązujący do tematu gry taki list mi przysłany, umieszczam wyjątkowo w tej kategorii. Zapraszam Autentyczny artykuł z jednej z francuskich gazet…„Polska. Oto znajdujemy się w świecie absurdu. Kraj, w którym co piąty mieszkaniec stracił życie w czasie drugiej wojny światowej, którego 1/5 narodu żyje poza granicami kraju i w którym co 3 mieszkaniec ma 20lat. Kraj, który ma dwa razy więcej studentów niż Francja, a inżynier zarabia tu mniej niż przeciętny robotnik. Kraj, gdzie człowiek wydaje dwa razy więcej niż zarabia, gdzie przeciętna pensja nie przekracza ceny (!) trzech par dobrych butów, gdzie jednocześnie nie ma biedy, a obcy kapitał pcha się drzwiami i oknami. Kraj, w którym cena samochodu równa się trzyletnim zarobkom, a mimo to trudno znaleźć miejsce na którym rządzą byli socjaliści, w którym święta kościelne są dniami wolnymi od pracy (!) Cudzoziemiec musi zrezygnować tu z jakiejkolwiek logiki, jeśli nie chce stracić gruntu pod kraj, w którym z kelnerem można porozmawiać po angielsku, z kucharzem po francusku, ekspedientem po niemiecku a ministrem lub jakimkolwiek urzędnikiem państwowym tylko za pośrednictwem Jak wy to robicie..?” Komentarze
Zbieram liście. Zrywam liście z drzew i wkładam między kartki książki albo zeszytu. Bez żadnego systemu, rozróżniania i segregowania według gatunków drzew, bez głębszego uzasadnienia, po prostu ze zwykłej żądzy posiadania, której zawsze bezecnie folgowałam. Chcę mieć. Chcę mieć ten liść, zrywam go i chowam, to wszystko. Lubię pisać na kartce, pod którą leży liść, duży wachlarz klonu, niecierpliwa dłoń kasztanowca, prążkowana łyżka grabu. Linie papilarne drzewa szukają człowieka, liść pod kartką pyta o moje linie papilarne, to jest jak cudza skóra, której się nie spodziewasz, a której dotyk zostaje w tobie na długo, na dłużej, niż prosiłeś, niż to potrzebne. Liść ma nerw główny i nerwy boczne, jak człowiek. Dotykam go piórem przez kartkę, drażnię jego nerwy, a on je odbija na papierze. Bardzo jest trudno tak pisać i oboje wiemy, że tak ma być, że tak właśnie będzie, że nie można prosto i gładko, bo wtedy nie ma dotyku. Chociaż pouczano nas, byśmy nie zabierali wiele, zabieraliśmy wszystko, bo świat, do którego nas zabierano, zbudowany był z nie naszych rzeczy. Nie zawierał w sobie naszych sandałów, ręczników, naszych kredek i foremek na ciastka. Ktoś inny go zbudował, inny Pan Bóg, który łaskawie zapraszał nas na chwilę i pozwalał ułożyć na swoich półkach nasze rzeczy. Jest jeden Bóg, mówiło przykazanie. Mogło sobie mówić, co chciało, a Bóg i tak wiedział swoje. Pierwszy dzień wakacji zadziwiał nas swoją rozlazłością, oznajmiał się godziną ósmą piętnaście na czerwonym budziku, godziną, która przywykła do klasówki z matematyki albo do biegu na czterysta metrów wokół boiska, a która teraz budzi się bez pośpiechu, sama zdziwiona, że jej wolno. Wolno nam było wszystko. Świadectwa z czerwonym paskiem uprawniały człowieka do wakacji. Mama była zadowolona. Ojciec szedł po samochód. – Chcesz śniadanie?– Chcę.– To sobie coś zrób, dobrze?Nie było dobrze. Było zbyt gorąco. Nie dość, że lipiec rozwalał się jak kot na parapecie, to jeszcze na każdym z czterech kuchennych palników stał garnek. Pieczeń kąpała się w sosie. Z piekarnika wyszło ciasto z owocami. Mama obierała marchew do zupy, marchew była pomarańczową kredką, którą można narysować zbyt duże słońca. Siadałam nad kromką z masłem przy stole pełnym naczyń, pokrywek, patelni, poustawianych w siatkach, pozawijanych w folię, jakbyśmy jechali na wojnę albo na pustynię. Ojciec szedł po talerz do zlewu wypełnionego po brzegi innymi brudnymi talerzami, łyżkami, widelcami i kubkami. Czasem litowałam się nad moją mamą sanitariuszką i zmywałam z drewnianej deski żółte łzy, pozostałe po krojeniu pomidorów, albo zlizywałam z łopatki miksera resztki piany z cukru i białka. Wszyscy to robią. A wszystkie mamy mówią wszystkim, że nie wolno. A wszyscy i tak zlizują pianę.– Nie jedz tego, to są surowe jajka, nie jedz.– Gdzie ojciec?– Spakowałaś się już?– Gdzie ojciec?– Jak to gdzie. Poszedł po mama wyglądała ładnie. Pachniała cebulą i pieprzem. Miała wakacyjną sukienkę na ramiączkach, białą i długą, w bardzo drobne kolorowe kwiatki. Zazdrościłam jej jasnych włosów wyplątujących się samowolnie z koka i szukających końcówkami wszystkich kierunków świata. Moje włosy były nudne i chude, znały tylko jeden kierunek. W dół. Nie miały własnego życia, nie zapisywały niezależnych planów. Mama miała ładne włosy, w ogóle była ładna, w tej letniej sukience najładniejsza, a kto jest najładniejszy, ten pierwszy zginie, wiadomo. Nie wiadomo natomiast, czy lepiej być ładnym, czy żywym, trudno się zdecydować.– Dasz mi śniadanie?– Gdzie jest ojciec? – Mogę to przesunąć?– Posmarujesz mi kromkę?– Mogę to zjeść?– Mogę to przesunąć?– Zrobisz mi wody z sokiem?Do kuchni wpełzało jasnowłose robactwo, stan liczebny – dwoje, możliwości destrukcyjne – sto na sto. Gdyby się bliżej przyjrzeć, można było stwierdzić, że robactwo różni się między sobą cechami płciowymi, nieznacznie wysokością w kłębie i higieną przewodu usznego, ale nie przyglądałam się bliżej, mając robactwo za jedną jasnowłosą plamę, która wlała się między moją mamę a mnie w źle zapiętej górze piżamki w jakieś słoniki i majtkach na lewą stronę i która teraz jadła chleb z pomidorem, patrząc na mnie intensywnie, jakbym była czymś nieoczywistym, nie do końca pojętym w pasożytniczym spojrzeniu były dwa, ale wyglądały jak odbite przez kalkę, ojciec w zasadzie mógłby zrobić za jednym zamachem jeszcze z pięć identycznych, a potem pójść po wyglądała ładnie. Zastanawiałam się, jak można wyglądać tak ładnie, jakby się miało tylko mnie i nic do roboty, podczas gdy ma się jeszcze przez pomyłkę, w amoku chyba jakimś wykonane Trutnie, dwadzieścia kotletów w panierce, garnek zupy, wiadro ruskich i ciasto oraz nie ma się aktualnie męża, ponieważ poszedł po samochód. Jak można było wyglądać tak ładnie, gdy się wiedziało, że to dopiero początek, że piekło ledwie uchyla skrzypiące drzwi, gdy się wiedziało, w co się człowiek pakuje. Każde z nas na pewno, i Trutnie, i ja, chciało kiedyś z ojcem pójść po samochód, pójść chociaż raz i odkryć, co też podczas tego pójścia, trwającego czasem ponad dwie godziny, się dzieje. Pewnie nawet pytaliśmy, prosiliśmy, żeby ojciec zabrał nas ze sobą gdzieś tam, do tego dalekiego miejsca, w którym samochód jest ukryty przed ludzkim wzrokiem. Ja prosiłam, ale ojciec nigdy mi nie pozwolił, więc pewnie gdyby Trutnie prosiły, też spotkałyby się z odmową, z krótkim nie, uderzającym jak ścierka w ramię, nie i koniec, no ale dlaczego, ale dlaczego aledlaczego. Ojciec wychodził. Mama wiedziała tylko tyle, że samochód stoi gdzieś w jakimś garażu i jest to samochód w takim stopniu święty, że nie może stać pod naszym blokiem pośród innych samochodów, których ojcowie nie musieli nigdzie daleko chodzić. Samochód, którego ojcem był nasz ojciec, miał swoje garażowe tabernakulum i czekał na właściwy dzień, żeby ruszyć, święty dzień poruszenia, ale zanim ruszył, trzeba było po niego pójść. Ojciec mógł, bo mógł. Gawiedź nie mogła, bo nie i koniec. Samochód był kwiatem paproci, skrzynią na końcu tęczy, księżniczką na szklanej górze i tylko dzielny rycerz o szlachetnym sercu, skrytym pod benzynową zbroją, mógł ten skarb otrzymać na określonych warunkach i w ściśle określonej chwili, nie tak codziennie i bez sensu. Samochód nie służył do jeżdżenia po zakupy czy do odwożenia Trutni do szkoły. Trutnie miały zdrowe odnóża, mama miała siatki i dwie ręce, a samochód był stworzony do wyższych celów. I miał go ojciec. I chodził po niego i do niego jak do najładniejszej dziewczyny w okolicy. Starania i zabiegi, którymi mój ojciec obdarzał samochód, były z pewnością większe od zabiegów, które musiał niegdyś przedsięwziąć w celu zdobycia mojej mamy. Zresztą z nią było mniej ceregieli niż z samochodem. Robi dzieciom śniadanie, pilnuje, żeby były spakowane, stoi przy garach, gotuje bez gadania pięć dań równocześnie i nie pomyli się, gdzie cukier, gdzie pieprz, mimo że Trutnie na niej wiszą, i znowu ładnie wygląda, chociaż nie powinna. Moja matka Maria Stuart. Uśmiech do zdjęcia, uśmiech do ścięcia. Maria Stuart królowa kuchni. Ma pomidory i młode ziemniaki z koperkiem, ma ciasto z pianką, ma dzieci i sukienkę w kwiatki. Ojciec zaś ma samochód. I wszyscy powinni być zadowoleni. Dzieci były bardzo średnie, w cieście czasem robił się zakalec, dobra mina do złej gry, natomiast samochód był wyjątkowy. Całe te ceregiele, wyjścia i powroty, ukrywanie go, dziwność ojcowych nabożeństw wyjaśniała się, gdy pod klatkę schodową podjeżdżał wreszcie pomarańczowy płomień, a sąsiedzi wystawiali głowy przez okna, zwabieni miękkim barytonem silnika. Gdybyśmy mieli samochód codziennie, przestałby należeć do sfery sacrum, pomarańczowy płomień nie rozpalałby sąsiedzkiej wyobraźni, a miejsce jego ukrycia stałoby się dostępne dla każdego głupiego Jasia. Gdyby samochód stał na parkingu, ktoś mógłby zechcieć bezrefleksyjnie przejść mimo, zawadzić kołem wózka dziecięcego, zaparkować zbyt blisko innym samochodem, jakiś pies mógłby podnieść nogę, człowiek zły porysować lakier na masce kluczami pełnymi zrozumiałej zawiści, jakieś dziecko mogłoby grać koło naszego samochodu w piłkę, a piłka mogłaby omójboże nawet mi nie mów. I tak dalej. Ale samochód nie był chlebem powszednim i żadne tam daj nam dzisiaj. Nie dla psa kiełbasa, nie dla plebsu opel kadett tysiąc. Zresztą ojciec nie używał słowa samochód, mówił po imieniu, opel, idę po opla, powiedział na pewno, gdy wychodził rano na swoją jutrznię, a ja jeszcze spałam; mówił: opel, ewentualnie: autko. Pomarańczowy kolor płomienia, jak większość spraw niewyjaśnionych przez ludzkie mózgi, ale czczonych i mitycznych, był przypadkowy. Ojciec kupił nowe auto, powypadkowe. Złożył je, właściwie zbudował od początku, trudno się zatem było dziwić jego przywiązaniu; jako dzieci i Trutnie nie rozumieliśmy, dlaczego ojciec bardziej zabiega o stan techniczny, czystość i względy samochodu niż nasze, dlaczego auto nocą mieszka gdzieś daleko, w osobnym tylko swoim domku, a my się gnieciemy we wspólnym pokoju, porośniętym nienawiścią o każdy klocek, książkę, kredkę. Z czasem stało się jednak oczywiste, że ważniejsze jest dla człowieka coś, co robi dwa lata, niż kilka minut. Lakier sprowadzano w czasie tajnej misji z zamorskich krain, gdzie lakiery do samochodów istniały. Zdobycie puszki lakieru oznaczało wyprawę do Kolchidy czy El Dorado, ale ojciec się uparł i lakier załatwił. Lakier miał być koralowy. Król Karol zamiast korali kupił królowej Karolinie lakier do karoserii koloru koralowego. Gdy otwarto pierwszą puszkę, okazało się, że kolorem koralowym ten kolor nie jest, tylko kolorem wściekłej pomarańczy, płatków nasturcji i aksamitek. Zdobycia innych puszek farby do karoserii w kolorze dowolnym niepomarańczowym nikt nawet nie brał pod uwagę. Tak, drogie dzieci, był sobie kiedyś kraj nad Wisłą, gdzie wszystko było niemożliwe albo za dolary. A dolary wcale nie były dolarami, tylko papierem. Ale nikt z mieszkańców tej krainy prawdziwego dolara na oczy nie widział, więc zgadzaliśmy się na papier. Wiele rzeczy w tej zaklętej krainie zrobiono z papieru, poza najważniejszym z papierów, kwintesencją papieru, którego nie było. A jeśli był, ludzie tak się cieszyli, że robili z niego wieńce i naszyjniki. Sąsiad z czwartego wystawia łysą głowę, bo oto między szare szczyty wielkiej płyty wjeżdża ognisty rumak, zatrzymuje się w polu zdumionych fiatów 126p okraszonych jednym czy dwoma polonezami, a z rumaka wysiada mój ojciec, wódz nad wodze, i udaje szlachetnie, że nie liczy spojrzeń poddanych, zazdrośnie obserwujących nieskalaną sylwetkę opla kadetta tysiąc, poddanych nieświadomych, że mityczny kolor wściekle pomarańczowy jest niezaakceptowanym zbiegiem okoliczności, i traktują go jak ekstrawagancję, na jaką tylko prawdziwi wodzowie mogą sobie pozwolić. Ojciec wysiada. Obchodzi samochód dookoła, zagląda pod maskę, chociaż wie, że nie ma czego poprawiać, silnik chodzi pod jego ręką jak dwudziestolatka po jednym piwie za dużo. Tata przyjechał opelem! krzyczą Trutnie czatujące przy oknie, tatatatatata opelemopelem! Mama zakręca kurki gazu. Może chciałaby odkręcić, zdjąć z balkonu suche ręczniki i zatkać nimi szpary pod drzwiami, nie wiem, może chciałaby, ale jej nie wolno, jest gospodynią domową i ma teraz powkładać jedzenie do garnków i słoików, jest głównym logistykiem wyprawy i musi sprawdzić, czy zgadza się liczba śpiworów, majtek i suchych ręczników, czy jest akutol na rany na kolanach, który piecze jak cholera, ale trzeba; jest w końcu mamą moją i Trutni, ma na sobie letnią sukienkę i nie czas myśleć o takich rzeczach.– Gotowi? – pyta ojciec, który już stoi w progu.– Prawie – odpowiada mama. Ustawia nas w pochodzie, na czele którego stoi ojciec. Ojciec czeka przy drzwiach i się nie rusza, czeka spokojnie, aż mama skończy nas ustawiać i sprawdzać, czy wszystko zabraliśmy. Ojciec nie rusza się z miejsca. Nie narzeka, że za długo, nie poprawia, nie ingeruje w strategię mamy, nie działa wcale. Każdy tu ma swoje miejsce i swoje zadania, mama po prostu ma wiele miejsc i zadań, a ojciec jedno, ale ważne: przywieźć samochód, podjechać ognistą strzałą i czekać spokojnie, aż pozostałe mniej ważne zadania zostaną zakłada nam na ramiona szelki spakowanych plecaków, rozdziela między nas torby i garnki, stawia przed ojcem ogromną granatową walizkę. Trutnie dostają zielony owalny garnek, który nazywa się gęsiarka, choć gęsi nigdy nie widział, jeśli już, to bigos, czasem nogę kurczaka. Nie mieścimy się do windy, schodzimy z drugiego piętra po schodach, odprowadzani migającymi judaszami sąsiadów; pokrywki podskakują rytmicznie, nadając naszemu obiadowo-deserowemu pochodowi pierwszolipcowemu rys smutnej uroczystości państwowej albo pogrzebu. Czekaliśmy, aż mama rozlokuje nas na czerwonych siedzeniach opla kadetta tysiąc, pozapina pasami i każdemu ułoży na kolanach jakiś bagaż podręczny. Co się nie zmieściło do bagażnika, trzymamy przy sobie, trochę chyba jak w samolocie, ale skąd mogłaby to wiedzieć, samoloty nie latają w naszej magicznej krainie, mama leciała tylko raz, w osiemdziesiątym czwartym, do Rzymu, do papieża; przywiozła nam pisaki i pomarańcze, ale istnienia samolotu nie potrafiła udowodnić. Dostawałam do trzymania na kolanach zieloną gęsiarkę. Wyobrażałam sobie, że gdybyśmy mieli wypadek, znaleziono by nas zalanych sosem pieczarkowym i ciastem z pianką. Moją mamę rozpoznano by po letniej białej sukience i po wianku z pierogów, a wszystko przykryłaby zupa pomidorowa zmieszana ze szkłem słoików. Na szczęście mieliśmy przy sobie kilka butelek akutolu na rany, który szczypał jak cholera, ale tak trzeba. Akutolowa powłoka zabezpieczała każdą ranę grubą gumową warstwą. Byliśmy zranienioodporni. Tak przynajmniej uważaliśmy. Ojciec jechał pewnie i bezpiecznie. Wiedział o swoim oplu wszystko, wszak go stworzył, my zaś nie wiedzieliśmy nic, wszak byliśmy tylko trójką bez sternika i bez pomyślunku, zatem zawsze musieliśmy pytać, a skutek bywał różny. Czasem ojciec pozwalał otworzyć okno, czasem nie. Czasem jedno tak, a drugie już nie. Na szczęście można było od początku jazdy rozmawiać, co stanowiło poważne udogodnienie w stosunku do wypraw zimowych, na przykład gdy jechaliśmy na święta do wuja do Cieszyna i przez pierwszy kwadrans nie można było rozmawiać ani oddychać buzią, tylko przez nos, bo szyby oplowi zaparują. Nie można też było nigdywcale, bez względu na porę roku, wiercić się ani rozpraszać kierowcy formuły jeden zbędnymi pytaniami w stylu tato, a kiedy dojedziemy, albo tato, a czy możemy gdzieś stanąć bo mi się bardzo chce sikać kaszleć rzygać, ani też uwagami natury estetycznej o jaka gruba krowa, o jaki ładny dom.– Możesz stanąć koło sklepu na Zabawie? – prosiła mama na dziesięć minut przed wjazdem do wsi Zabawa, żeby dać ojcu czas na przemyślenie sprawy, zebranie i ocenę argumentów i kontrargumentów i powzdychanie. Stanąć koło sklepu. Czy możesz. Nigdy nie mógł. Wzdychał i zatrzymywał sklep pachniał ciepłym chlebem, babami w trzech warstwach kufajek odpornych na każdą temperaturę i chłopami, którzy od dziewiątej rano przepijali emeryturę. Ekspedientka odkrawała nożem kawałek czerwonej marmolady z ogromnego bloku. Na blacie stało przezroczyste pudło z landrynkami tak posklejanymi, jakby ktoś celowo pluł między nie albo lizał i odkładał z powrotem, aż do uzyskania zielono-złotego witrażu. Nad plackami z serem wolno krążyły tłuste muchy i osy złodziejki, symbiotycznie związane ze sklepem. My też byliśmy symbiotycznie związani ze sklepem, zwłaszcza Trutnie, które w czasie każdej naszej wizyty umiały wypatrzyć lizak o nieznanym im smaku albo gazowane picie w kolorze nieistniejącym w przyrodzie. Ojciec i opel czekali na zewnątrz, stali i czekali, spoglądając gniewnie na bąbelki w butelce i złocistą kulę landrynek. W autku się nie je ani nie pije, przypominam, mówił ojciec, w autku się wyłącznie jedzie, żadnej innej czynności w autku się nie wykonuje. Konsekwencje, mówił ojciec, a myślał opel, konsekwencje to nie jest słowo wszystkim znane, landrynkowe konsekwencje to słodkie plamy na nienagannej tapicerce, bąbelki butelkowe oznaczają, że nam to picie za dwieście metrów pójdzie nosem i uszami, a suma składników oznacza pawia w autku, pawia w oplu, czyli że chyba idziecie na piechotę, tak? Kto puści do opla pawia, tego się dusza nie zbawia. – Nie chcemy iść na piechotę, bo się zgubimy i jest za ciepło! – darły się Trutnie. – Wypijemy i zeżremy wszystko teraz! I nie będziemy rzygać w oplu, obiecujemy, tatusiu! Kto opla cukrem uklei, nie masz dla niego nadziei! Kto na siedzeniu się wierci, ten błaga o karę śmierci! Kto w opla łapska wyciera, temu się piekło otwiera!Mama podawała Trutniom chusteczki do łap, chusteczki kleiły się do skóry, Trutnie wsiadały i kładły uklejone paluchy na kolanach, żeby tylko nie dotknąć opla kadetta w żadne miejsce. Już za drugim zakrętem zaczynało się Trutniom odbijać wesołymi kolorowymi bąbelkami, które szczypią na podniebieniu i w nosie jak nieświadome dzieciństwo. Trutnie łapały powietrze, jakby pływały w oplu kraulem, i modliły się, żeby nie rzygnąć. Na szczęście byliśmy już jeden zakręt, jeden pagórek i ostatni zjazd w drogę, o której wiedzieli tylko ci, którzy mieli wiedzieć, i byliśmy na miejscu. Tak się mówi, jesteśmy na miejscu, czyli na czymś, na czym być powinniśmy. Tam, gdzie chcemy. Dokąd dążymy. W punkt, który sobie wyznaczyliśmy, miejscu, gdzie jest nasze miejsce. Nasze, do dyspozycji, dla mnie, dla ciebie, bierzcie i jedzcie to miejsce, przynoście tu swoje rzeczy, swoje garnki z jedzeniem, pościel, proszek do prania, dzieci mile widziane, rozmnażajcie się i czyńcie sobie miejsce poddanym. Choćby się nie wiem ile razy powtarzało, choćby się to tłukło w każdym zdaniu, nic się nie zmieni, język i tak pozostanie szmatą bez zasad. Miejsce. Nasze miejsce. Opel parkował na trawie, łamał znaki ostrzegawcze babki lancetowatej, zapadał się w miękkie srebrzyste skrzydełka pięciornika gęsiego. Dach domu i ganek wyłaniały się zza gałęzi gruszy, które trzeba było rozgarniać ręką jak włosy opadające na czoło. Przed nami otwierało się nisko położone gardło piwnicy z prowadzącą do niego ścieżką stokrotek. Z prawej strony, za trzema węgierkami ubranymi w niewielkie, zielone jeszcze owoce, stała psia buda. Pies zobaczył nas i ucieszył się swoją głupią psią radością, wył i tańczył na łańcuchu, kładł się i pokazywał brązowy miękki brzuch, prosząc o czułość. Pies się cieszył, że przyjechaliśmy. No i to by było na tyle. Na tyle radości i na tyle ruchu. Gdybyśmy się zatrzymali w naszym garnkowo-pościelowym pochodzie, gdybyśmy się wyłączyli jak silnik samochodu, który zasłużył na dłuższy odpoczynek, usłyszelibyśmy ptaki w gałęziach, żaby w stawie, wiatr dotykający ziemi. Gdybyśmy. Ale szliśmy dalej, do domu. Szliśmy w naszej nierozumnej pielgrzymce garnkowo-pościelowej, szukając ciągle i od nowa tego, co nie było dla nas. Ludzi. Ludzi nie było. Człowiek jest głupi i uważa, że ludzie są mu potrzebni, domaga się ich dźwięków, zapachów, słów, podczas gdy żaby w stawie naprawdę są przyjemniejsze. I rytmiczne stukanie dzięcioła. I czarno-czerwone żuczki, które poruszają się, tworząc plamę, jakby musiały się dotykać, czuć, jakby chciały swojej bliskości. Żuczek żuczka z żuczkiem. Naprawdę żuczki są ciekawsze i sobie bliższe. I tylko ta wieczna naiwność mojej mamy, że może tym razem się uda, i tylko te pobożne życzenia mojego ojca, że tym razem to już na pewno, tylko się trzeba postarać, i Trutnie robiące za dużo hałasu, przekonane, że swoją radością i spontanicznością coś wywalczą. A trzeba było pozostać na poziomie żuczków, zbliżyć się plecami, uformować szyk, żeby nikt nam nie zaszkodził, i mieć w nosie wszystkie sprawy poza sprawami żuczkowymi. Żuczki to wiedzą, człowiek nie wie. Dla żuczka to proste, istnieje drugi żuczek, trzeci żuczek, czyli że są żuczki. Człowiek człowieka nie widzi, a i tak wierzy, że jest. Nieprawda. Ludzi nie ma. Ludzi nie było. Mama wniosła po schodach gigantyczną konstrukcję z kołder, poduszek i śpiworów. Usiadła na drewnianej ławie na ganku. Ojciec zamykał okna w samochodzie, jakby starał się zatrzymać czas, nie wpuścić wsi do środka, opel nie mógł pachnieć skoszoną trawą i jabłkami, które spadały przedwcześnie i gniły, miał pachnieć benzyną. Przez uchylone drzwi wpadły do domu Trutnie, pozbawione jeszcze rodowej pamięci, jeszcze uważające, że każdy dzień się wiecznie zaczyna, a wieczór, tydzień, rok są gumką do mazania, i że się przebacza, zapomina i chce. Dzień dobry, wrzeszczały Trutnie.– Dzień dobry – odpowiedziała babcia Marysia.– Dzień dobry! – darły się Trutnie.– Dzień dobry – odparł dziadek Antoni.– Dzień dobry! Dzień dobry! – Dzień dobry – mruknęli ciotka Irmina i nie dobry święte, najświętsze. Dziadek Antoni nie przystałby na opis stworzenia świata zaproponowany w Księdze Rodzaju. Żadne tam Niechsięstanie Istałosię, to Dzień dobry było logosem, zaklęciem umożliwiającym wejście w świat drewnianego domu wśród śliw, grusz i orzechów. Przybyli, czyli my, musieli bezwarunkowo oddać hołd każdemu z obecnych za pomocą Dzień dobry. Każdy każdemu. Trzeba było powiedzieć Dzień dobry tyle razy, ilu ludzi zobaczyło się w domu pod orzechem, i tyle samo razy należało poczekać na odpowiedź w pozycji na baczność. Dzień dobry, ciociu. Dzień dobry. Dzień dobry, wujku. Dzień dobry. Dzień dobry, teściu, mówiła moja mama. Dzień dobry, odpowiadał dziadek Antoni. Co u was słychać, pytała mama. Dziadek odwracał się plecami albo mijał ją w progu i wychodził. Mama miała ładną letnią sukienkę i całą blachę ciasta w ręce, ale była beznadziejna w te klocki, nie nadawała się wcale do zabaw, w które namiętnie i bezwzględnie bawiono się w domu pod orzechem; fatalnie się czuła na pozycji rozgrywającej, przecież dostawała piłkę pod same stopy, a zachowywała się, jakby w ogóle nie wiedziała, o co chodzi na boisku. Wracała co roku w tej swojej ładnej sukience, która nie zwracała niczyjej uwagi, i z tym swoim pysznym, pachnącym ciastem, które nikogo nie obchodziło. – O, upiekłaś ciasto – zauważał Szwagier. – Jak pachnie.– Zaraz pokroję – mówiła Irmina podnosiła brew.– A... w zasadzie ja i tak nie mogę, bo mam cholesterol – bronił się Szwagier. Też grał średnio, ale miał licznych pomocników i sędziego głównego po swojej stawała w progu i uświadamiała sobie, że znowu nie pamięta reguł, że już ostatnim razem miała sobie zapisać na kartce, ale zapomniała, i znowu przegra. Już przegrała. Od ostatnich wakacji nie posunęła swojego piona o ani jedno pole do przodu, nie przeszła ani jednego poziomu. Poziom pierwszy jakoś jej darowano, przesmyknęła się przez pole z napisem Dzień dobry, jestem nowa w grze, zostałam właśnie żoną jednego z zawodników ze stałego składu i synową mistrza gry. Pozwolono jej raz czy dwa rzucić kostką, nowa zawodniczka się przyda, wspaniale jest grać z nową zawodniczką w ustalone od dawna reguły. Wydawało się jej, że opanowanie zasad jest tylko kwestią czasu, że może jej samej uda się wpłynąć na przebieg którejś partii dzięki inteligencji twórczej albo szarlotce. Ale się jej wydawało, wciąż tkwiła na tym samym polu, z jednym głupim domkiem, jak w Eurobiznesie, pomiędzy linią kolejową a siecią wodociągów, w miejscu, gdzie nikt się nie zatrzymuje. Dzień dobry. Wszystkie stoły zajęte, nie bardzo jest gdzie to ciasto położyć. Dom pod orzechem zbudował mój ojciec ze swoim ojcem. Być może posadzili też orzech, żeby dom był pod orzechem. Kiedyś myślałam, że budowali we trzech, ze Szwagrem, ale ojciec na wspomnienie Szwagra pomocnika śmiał się w kułak, a dziadek Antoni machał ręką. Szwagier nawet gwoździa nie umiał porządnie podać, a młotek byłby w stanie zepsuć, lepiej więc było nie dopuszczać go do twórczości i podśmiechiwać się pod wąsem zamiast potem przez pół dnia sprzątać to, w co Szwagier niechcący wdepnie albo skonstatuje jako zbyt banalne i będzie potrzebował upiększyć. Szwagier kiedyś, pod nieobecność ojca i dziadka, przybił na samym środku zewnętrznej ściany domu – na samym środku, śmiał się ojciec, na środku, na jakim środku – półkę, na której ustawił figurkę Matki Boskiej z Dzieciątkiem, chociaż nie wierzył ani w jedno, ani w drugie. Matka Boska była piękną blondynką w letniej sukience, mogłaby równie dobrze trzymać blachę pełną szarlotki zamiast dziecka, stać tak sobie i chronić nasz dom przed dziećmi, które na początku dają się trzymać na rękach, a potem rosną i zaczynają się stawiać, ale gdy padał deszcz i Matka Boska płakała nieprawdziwymi łzami, Szwagrowi zrobiło się jej żal. Obudował smukłą sylwetkę przezroczystym pleksi, dodając na górze daszek zmyślnie wycięty w kształt nieregularny. Matka Boska i jej Dzieciątko wyglądali, jakby wsiedli do rakiety i chcieli uciec z domu pod orzechem na dowolną planetę. Ojciec przewrócił się prawie ze śmiechu, nazwał ją Matką Boską Kosmiczną i zdusił w zarodku kiełkującą pobożność Szwagra. Matka Boska Kosmiczna przetrwała jeden sezon i zniknęła w niewyjaśnionych okolicznościach. Może dziadek ją zdjął i wyrzucił. Dziadek był niewierzący naprawdę, nie tak jak Szwagier, dla picu, więc z całą pewnością miałby odwagę zdjąć niejedną Matkę Boską i wyrzucić gdziekolwiek, na przykład na leśny śmietnik Gąsowskich, albo zanieść do piwnicy, gdzie można było znaleźć przedmioty kultu należące do różnych wyznań, traktowane z jednakową obojętnością. A jeśli nie dziadek pozbył się Matki Boskiej od świętego Jurija Gagarina w Rakiecie, może sama odleciała na inną planetę, co byłoby najlepszym dla niej i dla dziecka rozwiązaniem. W lesie, blisko ścieżki, w grubą kołdrę mchu ktoś wbił drewniany krzyż. Krzyż stał na Niemcu, Co Go w Lesie Pochowali, bo umarł i trzeba go było pochować, ale skoro Niemiec, to wiadomo, że nie na polskim cmentarzu koło Bohaterskich Lotników, bo naprawdę nie wypada. Może nawet chrześcijanin, dowiedzieć się nie było jak, ale wbić krzyż nie zaszkodzi, więc wbili. Leżał ten Niemiec w lesie i widok miał lepszy niż Bohaterscy Lotnicy na cmentarzu, bo cmentarz był za kościołem, a Niemiec przy ścieżce, którą prawie wszyscy chodzili. Do lasu i przez las. A poza tym powinien się cieszyć, że go w ogóle pochowali, skoro z lasu wychodziła na asfalt, który kiedyś zaczęli kłaść. Może nawet i skończyli, nie wiadomo, w każdym razie poszli sobie gdzieś, ci oni, co wszystko zaczynają i zostawiają w połowie roboty rozpieprzone, i nie wrócili. Asfalt przez jakiś czas wyglądał dość autonomicznie, a potem pozwolił, żeby ludzie wydeptywali z niego ścieżki w różnych kierunkach, przeważnie do swoich domów. Dom to popularna nazwa miejsca, w którym ludzie przebywają, gdy pada deszcz i gdy chcą zademonstrować, że mogą ze sobą wytrzymać, chociaż nie mogą ze sobą wytrzymać. Nazwa popularna i niezbyt precyzyjna. W domu ludzie, najczęściej kiedy właśnie pada, wykonują tajemniczym sposobem nowych ludzi, żeby oni też nie mogli ze sobą wytrzymać. Każdemu się to domów koło siebie to jest wieś. Między domami są pola, łąki, maliny pani Słowikowej, czereśniowy sad pana Mietka. Dalej niebieski kościół wśród lip, cmentarz z Lotnikami, którzy kiedyś latali, a teraz leżą. Przy naszej ścieżce stoi stajnia ciotki Aurelii, nasz dom, a dalej rosną porzeczki, prawie wszędzie porzeczki. Nie ma ich tylko w zimie, ale w zimie w ogóle nie ma wsi. Przykrywa ją śnieg, i tyle. Wieś jest tylko w lipcu i sierpniu, resztę roku mieszkamy w mieście i wsi na pewno wtedy nie ma. Nikt jej nie widział. Może tylko dziadek. Dziadek przyjeżdża na wieś w kwietniu. Można by go spytać, czy wtedy jest droga, czy są maliny, czy można jak w lipcu zbiec łąką i potknąć się o rzekę, zimną i szklistą. Można by spytać, ale nie miał tyle lat, ile ja, a może to ja byłam w wieku domu, nie wiem. Ojciec zaczął go budować w roku moich narodzin, chyba nawet zanim się urodziłam; dom jest łatwiejszy do pomyślenia i wybudowania od nowo narodzonego dziecka, nie chciałam tak myśleć. Zaczęli więc budować wtedy, a nie skończyli nigdy. Ciągle chodzili wokół domu i krążyli jak ćmy po jego wnętrzu, od rana do wieczora, nieustannie znajdując coś do przykręcenia, przewiercenia, dociśnięcia albo poprawienia po Szwagrze, jego Matkach Boskich Szwagrowych, gzymsikach, kolumienkach i pilastrach, jakby Szwagier się uparł, że całą swoją nieudaną miłość do historii architektury przeleje w praktyce na ten dom. Zawsze coś było do zrobienia. Dlatego nie zwariowali. Ratunkiem na szaleństwo jest tylko praca, zajęcie dla rąk. Ojciec był z domu bardzo dumny. Na zdjęciach z mojego chrztu pokazywał palcem siebie i tłumaczył, dlaczego akurat wtedy przez kilka tygodni musiał nosić ciemne okulary. Belka uderzyła go w oko. O mało nie zginął. Mógłby zginąć, jednak cudem się uratował od zginięcia. Ale to było bardzo niebezpieczne. Budował dom mimo narażenia życia. Narażał się normalnie jak ruski chłop przymuszony do stawiania Petersburga w błocie. I dostał belką w oko, prawie jak w biblijnym powiedzonku, tylko dosłownie i jeszcze gorzej. Pytałam ojca o jakiś plan, rysunki, projekt, architekta. Śmiał się. Dom w głowie, drzewo w lesie. Jechali wozem do lasu, wracali z drzewem. Przecież nie ma sklepów z drzewem, drzewa się nie kupuje, drzewo się ścina i przywozi wozem wuja Teofila. Potem się wyładowuje drzewo i przygląda się mu. I od razu widać, jak to skąd widać, skoro Michał Anioł widział w marmurze, to mój ojciec z ojcem swoim widzieli w sośnie, widzieli i wiedzieli, w którym miejscu ich domu ona być powinna. Ta sosna i następna, i każda kolejna. I nie potrzebowali rysunków ani planów, mieli swój dom w swoich głowach. Pozwolenie na budowę? Chyba żartujesz, a kto tu miał dziadkowi czegoś zabraniać, skoro to jego ziemia? Które drzewo można wyciąć w lesie? Jak to które wyciąć, skoro wszystkie drzewa były nasze. Nasz las, nasze drzewa, nasze miejsce. No nasze, rodziny, może nawet rodzinne. Nasze wasze, dopytywałam, nasze ich, czyje w końcu i czemu nie wiadomo czyje, skoro dla siebie zbudowaliście, po co wam tu wszyscy my inni, czemu siedzimy w tym wyobcowanym ciasnym mrowisku, jakby nie było innych mrowisk na świecie, chociaż na pierwszy rzut oka widać, że należymy do różnych gatunków mrówek, że są drapieżne mrówki leśne, są te małe czerwone, których nikt nie traktuje poważnie, a jak ugryzą, to boli jak cholera, i są faraonki, którym się nie chce zakładać własnego gniazda, nie chce im się ryć korytarzy i zdobywać pożywienia, tylko się wprowadzają, gdy cudzy dom stoi gotowy. No to czyje to wszystko, nasze wasze ich, które mrówki najważniejsze, dlaczego nas tu poupychano jak ogórki w słoiku, nie zmiękniemy w środku, tato? Ojciec wyprowadził mnie na drogę. Po jednej stronie stał jego dom, po drugiej stajnia ciotki Aurelii. Dalej wzgórza i parowy, lasy i łąki, domy i dymy z kominów. Las z grobem Niemca, Co Go w Lesie Pochowali, no bo Niemca na cmentarzu, jakże by to wyglądało. Widzisz, powiedział ojciec, wszystko nasze. Wszystko rodziny. Jak ja mam sobie drzewa w lesie nie wyciąć, skoro to nasz las i nasze drzewo? Kogo ja się o pozwolenie mam pytać, kto mi tu może na coś pozwolić albo zabronić czegoś? Nie rozumiem, tato, skoro to nasza ziemia, rodziny, czemu sąsiedzi na niej mieszkają? Czemu tam jest czereśniowy sad pana Mietka i to pan Mietek czereśnie w nim zbiera, skoro to nasz sad, rodziny? I czemu dzieciaki od Gila tędy do lasu na grzyby chodzą, skoro to nasza rodzinna droga i nasze grzyby w lesie? I czemu Gąsowscy śmietnik w lesie zrobili, skoro to nasz las? A różnie, mówi ojciec, trochę się w karty przegrało, trochę się tych jodeł i buków przepiło w historii, ale najwięcej to wżenionych, wżenieni, mówi ojciec, rodziną się stali przez wżenienie i teraz uważają, że ich jest las, droga i czereśnie. To nie jest rodzina, ci wżenieni? Wątroba nie mięso, szwagier nie rodzina, mówił ojciec. Może im trzeba powiedzieć, tato, żeby las i grzyby oddali, żeby sklepów i kościołów na naszym nie budowali, skoro nasze rodzinne, co, tato? Nie chce mi się, powiedział ojciec, ważne, że ja wiem, jak jest. Oni też wiedzą, że po naszym chodzą, i głupio im, a mnie to wystarcza. Teraz ty też wiesz, bo ci powiedziałem. Wiedz to do końca życia. Mógłbym ich wszystkich jednym palcem przepędzić, ale mi się nie chce. A poza tym mam robotę. Ze stajni wybiegały żółte kuleczki. Ciotka Aurelia wynosiła na drewnianej tacy drobno pokrojone jajko, żółto-biały śnieg, i karmiła pisklęta tym samym, czym były jeszcze kilka dni pod orzechem zbudował mój ojciec ze swoim ojcem. Obiekt ten był najpiękniejszym wyrazem współpracy między ojcem a synem, jaki znała ludzkość. Żaden z nich nie planował, żaden nie rysował, żaden nie prowadził wykresów ani obliczeń, niewiele w zasadzie rozmawiali, a wiedzieli dokładnie, co robią. Być może obu im było potrzebne dokładnie to samo. Według tradycyjnej nomenklatury budowlanej dom nie został ukończony, ale oni, mimo że wciąż dłubali w budynku jak w leczonym kanałowo zębie, trwali w przekonaniu, że ukończony był zawsze, już wtedy, gdy powstał w ich tajemnie połączonych, jednobrzmiących umysłach. Nie poprawiali go zatem, bo nie było czego poprawiać, podobnie jak nie było kogo prosić o pozwolenie na budowę czy na ścięcie drzewa w lesie. Ich nieustanne krążenie wokół domu z młotkiem i poziomicą było więc trochę jak prace konserwatorskie, doglądanie, czy w przesadny sposób domu gdzieś nie zepsuliśmy. Dom był ich wspólnym dzieckiem, jednoczesnym synem i wnukiem, stworzonym według przepisu biblijnego, czyli na obraz i podobieństwo Twórców. Widać było, że Twórcy dom ten wznieśli wyłącznie dla siebie samych i swoich potrzeb, a cała reszta letnich lokatorów pojawiła się tam niechcący, przypadkiem i głupio po prostu, głupio. I dom dawał nam to odczuć. Twórcy dwaj zbudowali dom sami i dla samych siebie, dom doskonały, jak oni sami i ich witruwiańscy ludzie, doskonały obraz siebie samych, noszony z dumą jak order na piersi. Lubili swoją mroczną piwnicę, mimo otwartych drzwi zawsze ciemną; pobudowali w niej emocjonalne labirynty półek ze śrubami i gwoźdźmi, postawili przeszkody grabi, łopat i taczek. Do tego wnętrza pasowały tylko szerszenie o dźwięku zepsutych świetlówek, obijające się o szyby małych okienek jak pijane nastolatki w knajpianej toalecie. Ganek Twórcy pozostawili w pełnym słońcu, a gałęzie orzecha, które chciały się nad nim zwiesić i zasłonić cokolwiek, obcinali natychmiast. Betonowa patelnia ganku była lepszą ochroną niż fosa z mostem zwodzonym, każdy wróg cofnąłby się natychmiast. Drzwi wejściowe znajdowały się pod niewytłumaczalnym przez meteorologię wpływem nieustannych wiatrów i trzaskały groźnie, a Twórcy wkładali pod drzwi któryś ze swoich butów. Na tym bucie, podtrzymującym drzwi, trzymał się dom, jak świat trzymał się na słoniach i krokodylach. Chcieli mieć kościół i dom równocześnie, wyszła, jak to zwykle ludziom, wieża śpi na dole. Babcia też. Na drugim łóżku. Pies pod schodami. Ciotka Jadwiga chyba też gdzieś śpi, ale nigdy nie widziałam, więc niekoniecznie. Na górze w jednym małym pokoju my wszyscy z Trutniami. W drugim małym pokoju – oni wszyscy z Dziubaskiem. I czasem wujaszek. Bardzo wiele za wiele o wiele za dużo ludzi. Gdyby ktoś przypadkiem w tajemniczy sposób wykonał jeszcze jednego człowieka, on zapewne musiałby leżeć na kimś. Do dwumiesięcznej wsi o niepewnym statusie ontologicznym nasz dom bardzo pasował. Nie był nasz. Oni tak mówili, ja też tak mówiłam, miałam za dużo czasu, a za mało słów. Dom nasz, ale czyjś. Prowizoryczny. Zamiast porządnego wieszaka – kołek wbity w ścianę. Zamiast łazienki – pomarańczowa balia z wodą. Zamiast rodziny – zbiór i podzbiory. Zamiast. Wszystko takie na chwilę, na a może się uda, jakby siać na niezaoranym polu. Aż dziw, że dom prowizoryczny z udawaną rodziną funkcjonował tyle lat. Może jest łatwiej, gdy się nie ma ambicji. Gdyby dwóm osobom jednocześnie zachciało się otworzyć dwoje naprzeciwległych drzwi od dwóch pokoików na piętrze, klamki spotkałyby się w połowie drogi, któraś musiałaby ustąpić, powiedzieć przepraszam i poczekać. I mówiliśmy przepraszam. My z pokoju na wschodzie, pobudka ze słońcem, upał do wieczora, spocone drewno i stopy, i oni, Dziubasek ze stworzycielami swemi z pokoju zachodniego, spanie do jedenastej, pająki i wilgoć. Przestrzeń między pokojami miała długość i szerokość kroku dorosłego człowieka. Nie wiadomo, czemu było tam zawsze ciemno, żarówki utrzymywały się zaledwie kilka dni i więdły jak niepodlewana paproć. Drewniana akustyka domu ogłaszała bezwstydnie, że ktoś idzie po schodach – dzięki niej ktoś inny, przebywający w którymś z pokoi, wiedział, że nie może otwierać drzwi, żeby nie zabić przybysza. Nieustające zaproszenie do współuczestnictwa, ocierającego się o ekshibicjonizm, i nieustające igranie z ludzką wytrzymałością. Nikt tu nikogo nie chciał zabić, w żadnym razie, to by było nazbyt szybkie, a zabawne wyłącznie jednorazowo. Szkoda zachodu. Reguły gry każą utrzymywać przeciwnika przy życiu jak najdłużej, łudząc go możliwością wygranej, podczas gdy policzono, zważono, podzielono. Twórcy tej wielorodzinnej i wielopokoleniowej budowli nie przewidzieli potrzeby skorzystania z łazienki. Być może uznali, że ludzkość na tym poziomie rozwoju powinna już oczyszczać się sama, jak kot, albo też że taplanie się w wielkiej balii ze studzienną wodą, podgrzaną bezgotówkowo słońcem, wystarczy. Dziadek jako istota wyższa, poczucia brudu wyzbyta, kropił się hizopem i nad śnieg wybielał tudzież obmywał się w rzece zapomnienia, nie wiem, był czysty, i tyle. Patrzył na nas ze zdziwieniem, gdy szorowaliśmy się w balii i pluliśmy białą pastą do zębów na korę orzecha włoskiego. Problemy utrzymania prowizorycznej czystości dawały się jakoś rozwiązać. Gorzej z sikaniem. Najgorzej zaś z sikaniem w nocy. Im więcej się myśli o tym, że się może zachcieć sikać, chociaż nie powinno, tym bardziej chce się sikać natychmiast, zaraz, szczególnie w nocy. W nocy każdemu, kto pomyśli o sikaniu, komu przyjdzie do głowy, że mu się nie chce sikać albo że mu się chce sikać, albo że na pewno zaraz zachce mu się sikać, temu natychmiast chce się sikać. A nie można się po prostu wysikać, trzeba zejść po schodach, otworzyć drzwi, przebyć zimny ganek, znaleźć wejście do piwnicy, otworzyć kolejny sezam, zaświecić światło, siąść wreszcie ciepłym ciałem na zimnej desce kibla, zbudowanego pod ziemią, jakby trzeba było nasze gówno ukryć, jakbyśmy na pokojach żadnego gówna nie mieli. Wrócić tą samą drogą. W nocy nikt dobrowolnie nie zejdzie po piętnastu skrzypiących schodach, tanich zdrajcach, nikt za żadne pieniądze nie podejdzie do drzwi na dole, koło których stoi tapczan dziadka, nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie próbował przekręcić w zamku klucza, który umie przekręcić za jednym razem tylko dziadek Antoni, który śpi, którego nie wolno budzić; nikt wreszcie nie odważy się wejść w czarną zupę nocy, by opróżnić pęcherz pod krzakiem albo skorzystać z piwnicznego wychodka. Nikt wreszcie, nawet sprytny Odys, ani Kajko i Kokosz, ani Ronja, nie ma takich jaj, żeby podczas powrotu spotkać się w ciemnościach ze spojrzeniem dziadka czującego się w obowiązku poinformować nas, żeśmy go właśnie obudzili. No nikt na świecie. A sikać chciało się każdemu. Moja mama potrafiła wyobrazić sobie ze szczegółami spadanie po schodach wprost w objęcia obudzonego dziadka, dlatego też postanowiła nas chronić. Nas i siebie. W tym celu w wąskim przejściu między podniebnymi sypialniami ustawiła nocnik. Z dwoma uszami. Pomarańczowy. W kolorze opla kadetta. I z identycznym zjedzeni przez kompletne ciemności, w wąskim gardle między pokojami i sikaliśmy do pomarańczowego nocnika w rytm chrapania dziadka Antoniego. Wystarczyła chwila sprytnie zorganizowanej nieuwagi, moment rozmyślnego działania pośród ciepłej żółtej rzeki inercji, żeby sprytnie, acz niechcący potrącić nocnik i zatruć wszystkich na dole, tak jak mój ojciec truł robaki buszujące w drewnie, zjadające dom, który zbudował. Wystarczyłaby sekunda czystego rozumu, szybka iluminacja w tym strumieniu uległości i można by zwyciężyć, zalać ich wszystkich tym, co w człowieku najgorsze, najbardziej śmierdzące, toksyczne, co nie pozwala zasnąć. Ile razy myślałam o morderstwie, kucając nad pomarańczowym oplem kadettem, pełnym złotej żywicy mojej nieudolnej nienawiści, ile razy chciałam wrzucić czwarty bieg i napoić ich wszystkich moją choleryczną, najszczerszą żółcią. Wkładałam spodnie od piżamy i wyrzucałam sobie, szukając po ciemku brzegu łóżka, brak odwagi i dobre wychowanie, do którego mnie doprowadzili chyba tylko po to, żebym nie umiała ich otruć. Dzień dobry, mówiła moja mama, wcale tak nie myślę, ale dzień dobry, mówiła. Schodziła po schodach ostrożnie, powolutku, trzymając w jednej ręce pomarańczowe naczynie, wypełnione po brzegi naszym nocnym strachem. Dzień dobry, dzień dobry, i taki właśnie będzie ten dzień, pełen po brzegi, śmierdzący i zaszczany od rana. Przed stajnią ciotki Aurelii były schody. Trzy kamienne stopnie, na które ciotka wysypywała kurczętom pokrojone drobno pokrzywy i skorupki jajek. Kurczęta ciotki Aurelii jadły jajka, posiekane białka, żółtka i skorupki, jadły to, skąd przyszły, jadły swoje własne domy i się nie bały. Zazdrościłam im, nie umiałabym dziobać własnego domu, chociaż wiedziałam, że trzeba zjeść tę skorupę i wysrać ją bez specjalnego nabożeństwa, najlepiej po kurzemu, bezmyślnie. Powinno się zjeść dom, szybko zjeść, żeby z żółtej głupiej kuleczki stać się dzielnym kogutem. Albo kurką złotopiórką znoszącą złote jaja. Albo kurczakiem z rożna. Albo kogutkiem na dachu. Potłuczone skorupki dodawały kurczętom odwagi, której nie kamienne stopnie donikąd nie prowadziły. Schody do nieba, road to hell. Nie wiadomo było, czy się nimi wchodzi, czy schodzi. Ciotka Aurelia zamiatała je wierzbową miotłą w rytm matematycznych zaklęć. Raz, dwa, raz dwa trzy, raz, dwa, trzy, cztery, raz dwa, raz dwa, razdwa, nieodgadniony był porządek jej znerwicowanej świadomości, którą oddawała miotle. Raz, dwa, dwatrzy. Schody wyglądały, jakby wyrosły z trawy. Nie miały przy sobie żadnego domu, do żadnego miejsca nie prowadziły. To są schody babci, powiedział kiedyś ojciec. Mojej babci. Babcia miała na imię Karolina i piekła w sobotę chleby na cały tydzień. Wołała mnie i wtykała mi w rękę grubą pajdę ze śmietaną i z cukrem. Niewiele więcej pamiętam z babci Karoliny. Tu było jej miejsce, jej dom, wchodziłem po schodach, gdy mnie wołała. Stąd zaczynało się wszystko, od schodów. Śniła mi się babcia Karolina jak z obrazów Murilla, podtrzymująca białą dłonią pulchne dziecko, którym był kiedyś dziadek Antoni, a drugą ręką rozdająca ubogim pajdy chleba ze śmietaną. Nie chcę wcale twojego chleba, nie chcę twoich schodów, babciu mojego ojca, nie chcę domu. Popatrz, domu nie ma, powiedziała z uśmiechem moja prababka, pachnąca chlebem, nie bój się, nic nie zostaje, i tak nic nie zostaje. Kurczaki ciotki Aurelii były złotymi kuleczkami zaledwie przez kilka dni. Później pióra zaczynały im ciemnieć, szyje – wydłużać się, i kuleczki stawały się rudobrązowymi, srającymi co trzy centymetry, popisującymi się ohydną mutacją podlotkami, uciekającymi pod byle pretekstem z podniesionymi wachlarzami skrzydełek koloru zaschniętych wymiocin. Kogutki z ledwie zarysowanymi grzebieniami tłukły się nieustannie i o wszystko, wyskakując na siebie jak uczniowie na długiej przerwie. Moje najwyższe obrzydzenie budziły jednak dorosłe kury, kiedy pokrytymi łuską nogami odrzucały za siebie ziemię i wygrzebywały w grządce dziadka dołek wśród roślin, choć nie chciały być roślinami i rosnąć, jak roślinom przystało. Przysiadały dziury w ziemi pierzastymi dupami i udawały, że nie rozumieją, o co chodzi, gdy wściekły dziadek wpadał między nie z grabiami albo motyką. Podnosiły się powoli, zdegustowane jak baby w kolejce do ginekologa, i wykrzykiwały jakieś kurze obelgi obrażonymi głosami, przypominającymi skrzypienie starych drzwi. Żeby spojrzeć na swojego adwersarza, obracały się bokiem, oczy ich bowiem nie potrafiły zobaczyć tego, co miały przed dziobem. Nawet ziarnu, które wysypywała dla nich ciotka Aurelia, przyglądały się z profilu, przez długą chwilę zastanawiając się, co z nim zrobić. Jakby jadły po raz pierwszy w życiu. Zapomniałam se od wczoraj, że jestem kurą. Pacjentki wiejskiego szpitala dla umysłowo chorych przebiegające przez drogę w brudnych spódnicach, podkasane do szeroko rozstawionych łydek. Czasem któraś z nich znienacka stawała przede mną, zasnuwając oko błoną, albo rozpoczynała Pieśń Solwejgi w zgrzytliwej tonacji i zbierało mi się na wymioty. Tylko pies radził sobie z nimi skutecznie. Jeśli udało mu się uciec podczas spaceru, wracał prawie natychmiast, trzymając w pysku jedną z kur ciotki za przegryzioną na wylot szyję. Układał truchło pod nogami dziadka, który przyjmował hołd i dar psiej miłości bez komentarza. Skurczybyk, minutę go nie było i już przyniósł, mówił dziadek, dumny z psich dokonań. Śmierć kury nie robiła na nim
Jak w dalszym ciągu "o ciśnieniu" ... to słyszałem ,że teściowe skutecznie to robią Ale szwagier to też rodzina a ich się nie wybiera ... jednego takiego osobnika (domownika) można tolerować . Tylko Edek ma pecha bo teść i teraz szwagier .... kto następny ?
Wędkarstwo Forum Ochrona środowiska - kłusownictwo na forum Łowcy znad polskich rzek 2012-02-01 / 50 odpowiedzi / 3 zdjęć ryukon1975 Wujek Google i ciocia Wikipedia mówią: "Wędkarstwo – rodzaj hobby, zajęcia rekreacyjnego i sportu, polegający na łowieniu ryb na wędkę."Dalej ciocia Wikipedia mówi: "Spinning – metoda sportowego połowu ryb na wędkę przy użyciu wędki, kołowrotka i sztucznej przynęty polegająca na naprzemiennym zarzucaniu jej i ściąganiu za pomocą kołowrotka."Z tego co ona twierdzi każda metoda połowu ryb wędką, może być i hobby(rekreacją) i sportem. Czyli te źródła są zgodne z tym co napisałem na początku--"Każdy na swój sposób widzi wędkarstwo".Jak widzę wędkarza nie pytam go czy idzie nad wodę odpoczywać, czy uprawiać sam to sobie oceni, i myślę że nikt nie potrzebuje narzucać drugiemu łowiącemu swojego zdania w tym temacie.:) (2012/02/02 10:47) jarekk Wujek Google i ciocia Wikipedia mówią: "Wędkarstwo – rodzaj hobby, zajęcia rekreacyjnego i sportu, polegający na łowieniu ryb na wędkę."Dalej ciocia Wikipedia mówi: "Spinning – metoda sportowego połowu ryb na wędkę przy użyciu wędki, kołowrotka i sztucznej przynęty polegająca na naprzemiennym zarzucaniu jej i ściąganiu za pomocą kołowrotka."Z tego co ona twierdzi każda metoda połowu ryb wędką, może być i hobby(rekreacją) i sportem. Czyli te źródła są zgodne z tym co napisałem na początku--"Każdy na swój sposób widzi wędkarstwo".Jak widzę wędkarza nie pytam go czy idzie nad wodę odpoczywać, czy uprawiać sam to sobie oceni, i myślę że nikt nie potrzebuje narzucać drugiemu łowiącemu swojego zdania w tym temacie.:)Może to jak z jazdą na rowerze. Prawie każdy z nas lubi spędzić aktywnie czas, wyskoczyć za miasto z kumplami lub rodziną, ale jeżeli u kogoś pojawia się potrzeba pościgania, to może to realizować na dobrą sprawę nawet nie zmieniając sprzętu na którym jeździ. Dopiero po przekroczeniu pewnego poziomu zaangażowania rodzi się potrzeba inwestowania i przejście na poziom wyczynu. Wydaje mi się, że jest tu sporo analogii. Ciekawe tylko czy rowerzyści rekreacyjni podobnie nie lubią tych sportowych ? ;) A może to tylko kwestia ludzka. (2012/02/02 11:32) pawelz przypadku rowerzystow, Ci rekreacyjni mijaja sie daleko z tymi wyczynowymi podczas uprawiania swojego wedkarstwie jest juz zupelnie Ilez to razy jechalismy na ryby i musielismy zmieniac lowisko - bo byly zawody. Mi zdarzylo sie to juz wielokrotnie. (raz nawet pojechalem 250 km po to zeby drugiego dnia (wyjazd dwudniowy) z rana pakowac manatki i wracac do Wiele ryb ginie w czasie trwania jak my to nazywamy zawodow. I to ryb, ktorym by sie nie stala krzywda w czasie rekreacyjnego lowienia (drobnica na ktora nastawiaja sie w wiekszosci sportowcy).3) My wszyscy (czy startujemy czy nie) w jakims tam stopniu robimy zrzute na sportowcow (zapisane w Statucie).Dlatego przecietni wedkarze niezbyt przychylnym okiem patrza na zawodnikow. Gdyby zawody nie kolidowaly z rekreacyjnym lowieniem (byly przeprowadzane na jakichs wydzielonych lowiskach przeznaczonych tylko pod zawody na rybach odpowiednio wczesniej wpuszczony dla zawodnikow) sadze ze nie byloby zadnego poki zawody beda uszczuplaly zasoby naszych wod, poki w czasie zawodow wedkarze beda wypraszani z lowisk poty zgody nie poza tym co to za zawody, w ktorych ogromna role odgrywa szczesliwy los. Zwlaszcza tam gdzie jest podzial na sektory i nie wolno necic ryb. Jaki to sport w muszkarstwie gdzie losuje sie sektor w ktorym nie ma ryb. Sam startowalem w zawodach spinningowych. Byly rozgrywane w jednej turze. Byly trzy sektory. Wszystkie znalem doskonale i wiedzialem ze w jednym NIE MA RYB. Modlilem sie zeby go nie wylosowac. Prawem Murphego wylosowalem. Oczywiscie wyzerowalem. . Jak o ile pamietam 100% pozostalych wedkarzy z tego sektora. (2012/02/02 11:51) u?ytkownik27896 Sport czy nie sport? dla mnie to po prostu pasja, ale jak się tak głębiej zastanowić wszyscy mają tu po trosze bo przecież jak umówię się z kolegą na nocną zasiadkę, napalę ognisko usmażę kiełbaskę, wypiję piwko to raczej sportem nazwać tego nie można. Jednak gdy zasuwam ze spinem siedem kilometrów po krzakach, chaszczach wzdłuż brzegu rzeki i oddaje setki bardziej lub mniej precyzyjnych rzutów to według mnie nie ma to nic wspólnego z relaksem i wypoczynkiem. (2012/02/02 12:05) Randal Alan Scotthorne, wielokrotny mistrz świata, ten to ma szczęście. To oczywiście żart z mojej strony. Ja osobiście mam głęboki szacunek dla ludzi z osiągnięciami w tej dyscyplinie. Panowie pamiętajcie że właśnie dzięki takim ludziom Świat wędkarski stoi technologicznie tak wysoko. Całymi garściami czerpiecie z ich doświadczeń i jeszcze ich nie szanujecie, to takie Polskie.. (2012/02/02 12:15) zbynio5o chodzi o mnie, to jakoś nigdy nie traktowałem wędkarstwa jako jako zaspokojenie cząstki siebie jako łowcy. Te podniecenie, adrenalina podczas oczekiwania a w rezultacie hol ryby. Każdy z nas potrzebuje tego więcej lub mniej. Mnie wystarczy jak w okresie letnim mam okazje raz w tygodniu wysiedzieć sie nad wodą. Oczywiście przerwa zimowa trwa stanowczo za długo i człowieka nieco nosi :) ale ogólnie chodzi właśnie o to, aby na chwile zapomnieć o wszystkim co mnie wkurza i boli. Wędkarstwo, to dla mnie taki "lekarz specjalista" od choroby ducha :)A p. Bolesław Michalski tak to interpretuje, myśle że mądrze : (2012/02/02 12:25) Bernard51 Ciekawe tylko czy rowerzyści rekreacyjni podobnie nie lubią tych sportowych ? ;) A może to tylko kwestia ludzka. Moze to kwestia ludzka tylko dla wlasnej ideologi i tu sie powiedzmy zaczynaja schody rowerzysta rekreacyjny nie oplaca za to ze jezdzi dla wlasnego zdrowia i przyjemnosci skladek czlonkowskich na PZKOL z ktorych jest utrzymywany sport kolarski dla dobra nas wszyskich i ogolu osiagajacy winiki z ktorymi sie utozsamiamy jako ( braklo nam do IV) i jestesmy nieraz dumni z wynikow ale juz nie za nasza mamone!!!PZPN wyjazd na ente mistrzostwa zawodnikow +sztab szkoleniowy i medyczny-odnowa ,31 osob delegacja PZPN prezes Lato plus wszystkie piony szkoleniowe z obstawa-swita 43 osoby Przyklad daje do myslenia (2012/02/02 12:29) koksik2703 Skoro gra w szachy jest sportem. To wędkarstwo też jest sportem. Ja tak sądze jak z resztą wszyscy moi znajomi. (2012/02/02 15:39) Iras1975 Wujek Google i ciocia Wikipedia mówią: "Wędkarstwo – rodzaj hobby, zajęcia rekreacyjnego i sportu, polegający na łowieniu ryb na wędkę."Dalej ciocia Wikipedia mówi: "Spinning – metoda sportowego połowu ryb na wędkę przy użyciu wędki, kołowrotka i sztucznej przynęty polegająca na naprzemiennym zarzucaniu jej i ściąganiu za pomocą kołowrotka."Z tego co ona twierdzi każda metoda połowu ryb wędką, może być i hobby(rekreacją) i sportem. Czyli mogę się uważać za sportowca? Dzięki kolego. :) Muszę tylko pamiętać by nie podnosić głowy zbyt wysoko , bo czasem potknę się o kamień i upadnę boleśnie. ;) (2012/02/02 15:42) jarekk Alan Scotthorne, wielokrotny mistrz świata, ten to ma szczęście. To oczywiście żart z mojej strony. Ja osobiście mam głęboki szacunek dla ludzi z osiągnięciami w tej dyscyplinie. Panowie pamiętajcie że właśnie dzięki takim ludziom Świat wędkarski stoi technologicznie tak wysoko. Całymi garściami czerpiecie z ich doświadczeń i jeszcze ich nie szanujecie, to takie Polskie..Ciekawa obserwacja. Z jednej strony powszechna niechęć do sportowców, z drugiej nawet na wszystkie blogi zawodników są oblegane, a oni zasypywani pytaniami o każdy detal. To tak jakbyśmy chcieli posiąść ich wiedzę, ale potem zlikwidować :) (2012/02/02 16:16) Iras1975 "To tak jakbyśmy chcieli posiąść ich wiedzę, ale potem zlikwidować :)" Tutaj masz w 100% rację. Ja miałem kilka takich sytuacji w życiu(nie na forum) kiedy osoby które uczyłem wędkarskiego rzemiosła w pewnym momencie zaczęły "kozaczyć" i udawać przed innymi nie wiadomo jakich spinningistów. Jednak gdy przestali łowić ryby i próbowali znowu się uśmiechnąć do mnie ja już nie byłem taki skory do pokazywania miejscówek, przynęt itd... Mogą co prawda podglądać zdjęcia i filmy ale nie za wiele im to pomoże, bo bez poprowadzenia "za rączkę" na łowisko są jak małe dzieci. (2012/02/02 17:01) Roxola Tak sobie czytam i czytam Wasze zgadzam się z Wami. Zarówno z tymi, którzy są przeciwni jak również, z tymi co rozumieją taką formę że można być niezadowolonym, w przypadku gdy się jedzie kilkadziesiąt kilometrów, aby w spokoju połowić ryby, a na miejscu okazuje się że są również była bym zawiedziona, że łowisko zwolni się dopiero o 14:00Biorąc udział w zawodach mamy okazję poznać wielu ciekawych trzy godziny pełnego skupienia, ale na łowisku zwykle jesteśmy godzin siedemJest czas aby porozmawiać, pośmiać się. Jak będziecie mieli okazję zobaczyć zawody np; na szczeblu Okręgowymto przejdźcie się do sektora ,w którym są pod wrażeniem jaki widok :) I atmosfera jest prawdą,że łowi się tylko małe zawodnik stara się złowić ,,bonusa" ale często małymi trzeba się adrenalina, jest wysiłek psychiczny i fizyczny pomimo,że kije już nie ważą zwabić rybę w łowisko i ją tam przytrzymać, wykorzystać każdą minutę z tych trzech godzin. (2012/02/02 18:18) obcy91 Nie raz na zawodach spinningowych trzeba przejść kilometry aby dojść pod sprawdzone miejsce bądź znaleźć dla siebie tą wymarzoną cofkę lub korzeń zatopiony w wodzie. Zgadzam się z koleżanką, że na zawodach a szczególnie przed nimi panuje zazwyczaj cisza i każdy na pewno w głowie obmyśla gdzie iść co założyć jako pierwsze. No i najfajniejszy moment to końcowy, ogłoszenie wyników i wspólny posiłek, oraz często wzbogacone przez wędkarzy opowieści z samotnej wędrówki, co się spięło co urwało zestaw itp. Lecz tak na prawdę wszystko przebiega w przyjaznej atmosferze. Niezapomniane chwile. A i czasem uda się zdobyć jakąś pamiątkę w postaci statuetki,pucharu, dyplomu, bądź nagrody. (2012/02/02 18:34) ryukon1975 Czym by wędkarstwa nie nazwać czy jak by je nie określić,nadal będę je kochał.:)Tego nie zmieni nic.:))) (2012/02/02 18:48) Podgląd zdjęć na forum dostępny jest tylko dla zalogowanych użytkowników. cierpliwy1 Ja też kocham wędkarstwo ,od pierwszej złowionej płotki minęło 44 lata. (2012/02/03 16:42) Jack14 Dla mnie wędkarstwo to pasja, hobby, rekreacja, wypoczynek itp. Nie mogę zrozumieć dlaczego wędkarstwo ma być "rywalizacją, zawodami, sportem itp. Staram się jak mogę ale zastanawiam się dlaczego? Czy ten przysłowiowy Kowalski z Nowakiem czują jakąś chęć rywalizacji kto lepszy ?? No może to jedyny sposób na ruszenie "naszego tyłka" z foteli to "zawody, nagrody, puchary, medale"? Szanuję zdanie odmienne ale proszę się zastanowić nad tym co napisałem. (2012/02/03 19:17) Iras1975 Od X lat moje motto brzmi- Wędkarstwo powinno relaksować, a nie stresować... I jest tylko małą kropeczką nad "i" do tego co napisał kolega z 75 ;) Myślę jednak, że na tamtym poście ta dyskusja powinna się zakończyć... (2012/02/03 21:18) Diablo Dla mnie wędkarstwo to pasja, hobby, rekreacja, wypoczynek itp. Nie mogę zrozumieć dlaczego wędkarstwo ma być "rywalizacją, zawodami, sportem itp. Staram się jak mogę ale zastanawiam się dlaczego? Czy ten przysłowiowy Kowalski z Nowakiem czują jakąś chęć rywalizacji kto lepszy ?? No może to jedyny sposób na ruszenie "naszego tyłka" z foteli to "zawody, nagrody, puchary, medale"? Szanuję zdanie odmienne ale proszę się zastanowić nad tym co napisałem. popieram (2012/02/03 23:42) kaban Przez dobrych kilka lat "rywalizowałem" (spinning) z wszystkimi kolegami po kiju. Każde zawody poprzedzone przygotowaniami i wywiadem od znajomych. Setki urwanych przynęt na wielu rzekach i zbiornikach. A wniosek jeden- to była jedna z lepszych szkół jakie zaliczyłem w życiu. Po wszelkich zawodach trzeba wyciągnąć wnioski -co źle a co dobrze zrobiłem. Spotkania z kolegami były niemniej ważne bo zawsze można było się dowiedzieć co dzieje się na konkretnym łowisku. Moje kontakty ze spinningistami na Mistrzostwach Polski zmieniły moje podejście do spinningu w każdej postaci- ilość informacji dosłownie mnie przytłoczyła,a z wielu korzystam do dziś. Podsumowując to wędkarstwo obojętnie czy "zawodnicze" czy tylko relaksacyjne uważam za sport. Skoro pan czy pani spacerujący z kijkami bez nart po wydeptanych ścieżkach są "aktywni" to czemu nie ja przedzierając się latem przez krzaczory,a zimą przez zaspy aby dotrzeć do brzegu ukochanej rzeki. Pozdrowionka dla wszystkich sportowców niemających kwalifikacji na olimpiadę. (2012/02/09 15:43) Piotr 100574 Dla mnie wędkarstwo to pasja, hobby, rekreacja, wypoczynek itp. Nie mogę zrozumieć dlaczego wędkarstwo ma być "rywalizacją, zawodami, sportem itp. Staram się jak mogę ale zastanawiam się dlaczego? Czy ten przysłowiowy Kowalski z Nowakiem czują jakąś chęć rywalizacji kto lepszy ?? No może to jedyny sposób na ruszenie "naszego tyłka" z foteli to "zawody, nagrody, puchary, medale"? Szanuję zdanie odmienne ale proszę się zastanowić nad tym co napisałem. popieram (2012/02/09 18:20) Przemo-77 Myślę, że wędkarstwo nie jest sportem. Na pewno jest nałogiem. (2012/02/09 18:30) Przemo-77 Wątroba nie mięso szwagier nie rodzina - w baniak szwagra lej :) (2012/02/09 18:31) Lucasix A dla osobiście wędkarstwo jest sportem. Trochę ruchu, obieranie techniki, obserwacja łowiska. Jedni mówią, że ze sportem to nie ma nic wspólnego, gdyż opiera się głownie na szczęściu. To w takim razie czemu poker uważany jest za sport albo taki snooker, gdzie również ruchu zbyt dużo nie ma, a szczęście stanowi więcej niż połowę sukcesu ?Pozdrawiam (2012/02/14 12:01) Jack14 Może trochę z przekory ale czy wyprowadzanie psa to też już sport czy nie? Lata takie coś po wszystkich trawnikach i krzakach poznaje nowe tereny ja oczywiście zgodnie z przepisami trzymam to coś na smyczy i co? uprawiam sport ? (dodam wyczynowy). Dlaczego np. gra w karty to sport? To nie sport tylko nazwa lub sposób w jaki zostaje rozegrywany itp. Sport rownież może się kojarzyć z marką papierosów bez filtra, który to oczywiście nie zaliczam do żadnej z opcji np. rekreacja no może wyczyn bo jeszcze żyję. Pozdrawiam. (2012/02/14 16:43) Lucasix Nikt tu nie mówi o słownikowej definicji sportu. Każdy wyraża swoją opinię i nie powinno być w tym sporna i tyle. Dla innych to sport, dla innych - nie i "kropka". (2012/02/14 20:38) Wędkarstwo wiadomości Sklep dla wędkarzy
Odpowiadasz na: nie, śledź nie ryba (wątroba nie mięso, szwagier nie rodzina itd.). A o dorszu tylko, że g...o gorsze :) (wątroba nie mięso, szwagier nie rodzina itd.). A o dorszu tylko, że g...o gorsze :) zobacz wątek do góry
wątroba nie mięso szwagier nie rodzina